niedziela, 15 kwietnia 2018

MAROKO marzec 2018

4.30 - pobudka. Zimny , śnieżny dzień.
Wsiadamy do auta z dylematem, autostrada czy miasto ?
Drogi przysypane śniegiem i mróz -4 stopnie, ryzyko wypadku na autostradzie i totalnej blokady przegrywa ze spokojniejszą ale dłuższą czasowo drogą przez miasto. Start.


Nawigacja pokazuje przyjazd o 6.34 a bramki zamykają o 6.50, ciasno...
Jedziemy nieco szybciej niż nakazuje rozsądek i warunki drogowe ale co zrobić, samolot nie poczeka.
We Wrocławiu większość skrzyżowań z żółtymi światłami i mały ruch "ratują nam życie".
Uff... , 6.15 jesteśmy na miejscu i pakujemy walizki do parkingowego transportera, który zawozi nas na lotnisko.

O 6.25 odprawiamy bagaż podręczny, tam spotykamy Maćka, naszego współtowarzysza wyprawy.
W samolocie zajmujemy miejsca 25 a i 25 b, przed nami natomiast na 24 c siada Maciek, 24 b Witek, 24 a Michał. Wszyscy z naszej paczki Marokańczyków..., ciekawy przypadek co nie?.
Wstępne powitania i start samolotu a podczas lotu snucie planów na temat czekającej nas wyprawy.
Przylatujemy do Malagi po około trzech i pół godzinie lotu, na miejscu, przy odbiorze bagaży poznajemy jeszcze jednego uczestnika wyjazdu, Tomka.
Pakujemy się do taksówki która zawozi nas za 25 Euro do hotelu oddalonego o 1700 m, gdzie czekają na nas nasze motocykle i Janusz - nasz organizator wyprawy i główny kierownik zamieszania.


Wszyscy stęsknieni przygody, przebieramy się w zbroje i z niecierpliwością wyczekujemy na wyjazd.
Jedynka, gaz i ogień... na stację paliw za 200m. Uzupełniamy paliwo, sprawdzamy powietrze w kołach.


Dzisiejszy cel: zdobyć granicę Marokańską i dojechać jak najdalej w głąb Maroka.
Algeciras wita nas deszczem i wiatrem.
Dojeżdżamy do portu i pierwszy nie zapowiedziany przystanek. Ze względu na duży wiatr, mniejsze promy nie kursują. Czekamy do 16.00 na Balearię, prom który zabiera nas do Ceuty.
Przeprawa przez Cieśninę Gibraltarska przyprawia mnie o chorobę morską.
Z promu wychodzę mokry i blady ale dumny..., obiad został na swoim miejscu a wcale nie było to takie pewne.
Panowie z obsługi poprzypinali nasze maszyny pasami więc przetrwały podróż nieco lepiej niż ja.


W końcu stały ląd. Wsiadamy na motocykle i zdążamy w kierunku granicy.
Granicy, które na świecie wciąż istnieją a o których istnieniu już zdążyliśmy zapomnieć od kiedy mamy Schengen.
Hiszpańska oczywiście niezauważalna, Marokańska to już inna bajka...
Jak "za starych dobrych czasów" kolejka na kilometr, kontrole paszportowe i celne, bałagan i harmider. Przeciskamy się między samochodami. Dojeżdżamy do budek strażniczych w towarzystwie dźwięków klaksonów aut, które mijamy.
W tego typu okolicznościach w krajach afrykańskich najczęściej z pomocą przychodzą "majfrendy" czyli ludzie, którzy za drobną opłatą pomagają przejść wszystkie procedury a witają się zawsze tak samo : welcome my friend...!. Również tym razem znajduje się taki gość, pobiera od każdego 4 Euro i pomaga przejść przez cały cyrk nieco szybciej..., Jesteśmy w Afryce.
W kantorze przy drodze wymieniamy Euro na Dirchamy, 1 do 11, dostajemy więc każdy po pliku pieniędzy i ruszamy w kierunku Chefchaouen, gdzie planujemy nocleg.
Całą trasę pokonujemy w deszczu i przy wietrze, który prawie wywraca motocykle a do tego góry i zakręty sprawiają że nie jest to łatwy kawałek trasy na początek.
Do miasta docieramy około północy i po zaliczeniu trzech hoteli, dopiero w czwartym otwierają dla nas recepcję i dają nam zakwaterowanie.
Hotel całkiem ładny ale jako że jesteśmy mokrzy i wymęczeni a w hotelu jest zimno i nie ma ciepłej wody, nie przypada nam do gustu.


Hotel jest pusty, tylko my. Obsługa grzeje dla nas wodę i rozdaje grzejniki olejowe do każdego pokoju.
Z naszych ubrań wodę można wykręcać. Przy tym wietrze i deszczu nawet gore-texy nie dały rady.
Rozkładamy wszystkie mokre rzeczy na grzejnikach, przebieramy się w suche cywilne ciuchy i schodzimy do salki w holu na degustację alkoholi zakupionych na bezcłowym.
Lekko się rozgrzaliśmy i z racji późnej pory kierujemy nasze kroki ku pokojom.
Woda zdążyła się już nagrzać więc gorąca kąpiel i do łóżka.
Następny dzień, śniadanko o godzinie dziewiątej. Nieco skromne ale smaczne. Zaspakajamy pierwszy głód i wyruszamy w trasę.
Parę fotek z panoramą "niebieskiego miasta" w tle i kierunek Meknes.


Po drodze postój na podziwianie widoczków i fotki z flamingami .


Zatrzymujemy się w Boufakrane przy przydrożnym grillu na jedzonku.
Pan z ćwiartki wołu wiszącej przy ladzie, odcina dla każdego po kawałku mięsa i przygotowuje jedzonko.


Pulpeciki z grilla, sałatka marokańska i ichni chlebek. Pyszne, obżarliśmy się jak świnki..., jedziemy dalej, kierunek El Hajeb - drugi nocleg.
Parkujemy motocykle w hotelu a że jeszcze wczesna pora to wybieramy się na miasto.
Trafiamy na targowisko, gdzie zaopatrujemy się w solidną porcję pysznych daktyli, świeżych pomarańczy i mikro bananów. Możecie mi wierzyć, to co kupujemy u nas w sklepach nie jest nawet paszą w porównaniu do smaku i zapachu tych owoców z targu. Różnorodność stoisk i koloryt ludzi przewijających się po bazarze i miasteczku sprawiają, że zaczynamy odczuwać klimat innego kontynentu.


Po powrocie do hotelu kolejna degustacja alkoholi przywiezionych ze sobą. Tam niestety prawie nie ma opcji żeby kupić jakikolwiek alkohol, kraj muzułmański, a i spożywać trzeba lekko z ukrycia. Kierownik hotelu grzecznie nas o to prosi. Rozgrzani procentami idziemy do pokoi, do spanka.
Wstajemy, szykujemy się i wyruszamy o 8.00, śniadanie przewidziane dzisiaj jest na trasie.
Przejeżdżamy przez Ifrane - miasto małp. Każdy ma wielką nadzieję strzelić sobie fotkę z Makakiem, przejeżdżamy więc miasto w jedną stronę potem w drugą stronę ...., i nic.
Chyba za zimno, siedzą w domach, szkoda. Jedziemy dalej.
Tankujemy paliwo razem z Maćkiem na Hondzie Africa Twin i Pawłem na Hondzie Transalp, od tej pory to taka nasza "drużyna pierścienia". Do końca wyjazdu trzymamy się razem. Pozostali pojechali przodem.
Jadąc przez wzgórza mieliśmy pogodę prawie deszczową. Co prawda padało bardzo delikatnie i rzadko, jednak olbrzymia wilgoć w powietrzu powodowała, że przez cały górski odcinek towarzyszyła nam mgła. Widoczność momentami sięgała 25-30 metrów. Kręta droga z mokrym asfaltem nie zachęcała do szybkiej jazdy a tym bardziej do wyprzedzania kogokolwiek. Marokańczycy mają w zwyczaju jeździć albo bez włączonych świateł, albo na światłach długich, ewentualnie non stop na halogenach przeciwmgielnych. Akurat w czasie mgły najwięcej aut z naprzeciwka jechała bez świateł. Przy tak małej widoczności wyłaniały się nagle przed nami samochody osobowe, ciężarówki, albo zwykłe małe skutery. Dojechaliśmy do Azrou, zaparkowaliśmy motocykle i wyruszamy na poszukiwanie jadłodajni w myśl: jemy tam gdzie autochtoni, bo tam będzie smacznie.


Lokal wyglądem niezbyt zachęca ale ilość tubylców przy stolikach gwarantuje solidne jedzenie.
Teoria się sprawdza. Jedzenie przygotowywane na oczach gości ze świeżych składników jest smaczne i pożywne.
Placki, zupy, kawa i oczywiście wszechobecna Marocan Whiskey czyli miętowa herbata.
Dojeżdża do nas reszta grupy, która startowała z Polski o dzień później. Krótkie powitanie i narada, następny przystanek - Midelt, tam spotykamy się wszyscy i decydujemy gdzie jedziemy, w góry czy na pustynię. Po przejechaniu pierwszej partii wzniesień i wjechaniu w drogę prowadząca przez las, napotykamy przy drodze miejsce, gdzie na turystów czekają małpy.


Jedziemy przez Atlas Średni. Góry są mało przyjazne, choć momentami gdy wychodziło słońce, jest całkiem przyjemnie. W pewnym momencie zatrzymujemy się na parkingu przy drodze, by założyć na siebie coś cieplejszego. Z autobusu, który stoi obok nas, podchodzi grupa Azjatów, którzy koniecznie chcą sobie z nami zrobić zdjęcia. Sesja zdjęciowa trwa około dwudziestu minut i wszyscy mamy dużo zabawy, gdyż teraz to my robimy za małpki i stanowimy atrakcję turystyczną.


Po drodze mijamy wiele dróg szutrowych i wyschniętych koryt rzeki. Oczywiście kusi nas by którąś sprawdzić, zbaczamy więc z asfaltu i robimy małe off-roadowe etiudy.


Wiele miejsc mijanych po drodze było tak malowniczych, że co i rusz robimy przystanki na zdjęcia. To co jednak widać na ekranie nie ukazuje nawet części tego piękna jakim czarowały nas krajobrazy Maroka.


Po dojechaniu do Midelt, okazuje się że reszta grupy na nas nie czeka. Robimy dwie rundy przez całe miasto w razie gdybyśmy ich przeoczyli, siadamy w knajpie na Marocan Whiskey żeby przy okazji przez wi-fi ( dostępne w każdej knajpce) skontaktować się z "naszymi". Bez skutku. Postanawiamy że jedziemy w kierunku pustyni drogą N13. Przejazd z Midelt do Errachidii przynosi nam wiele radości. Nie dość, że widoki przecudne to jeszcze dopisuje pogoda.


W pewnej chwili mój termometr pokazuje 27 stopni Celsjusza. No..., to ja rozumiem, w końcu Afryka...


Znowu Maroko ukazuje się nam w całej krasie..., te widoki..., normalnie widokówki na żywo.


Dojazd do Erachidii i postój na szamanko. Po pół kurczaka z rożna na głowę, sałatka, frytki, ryż i coś tam jeszcze...
Jedzenie jak zwykle świeże i smaczne. Dowiadujemy się że reszta grupy pojechała w kierunku pustyni do Merzougi. Podejmujemy decyzję, że kolejnych 100 km dziś już nie będziemy jechać i szukamy noclegu bliżej. Z pomocą przychodzi Booking.com. Hotel 30 km za Erachidią w kierunku na Merzougę jest strzałem w dziesiątkę. Said, właściciel hotelu, który z pochodzenia jest Berberem przyjmuje nas z otwartymi ramionami i zaprasza na pokoje.


Motocykle wstawiamy na teren jego prywatnej posesji kilkadziesiąt metrów od hotelu a my kierujemy się do patio graniczącego z oazą na tyłach hoteliku.
Pod palmami i rozgwieżdżonym niebem siadamy do wspólnej kolacji i świętowania urodzin Maćka. Nie przyznał się wcześniej więc mamy dla niego tylko "sto lat" za to szczere i nawet nie specjalnie fałszując. Jubilat stanął natomiast na wysokości zadania bo okazał się cytrynówką z bezcłowego, którą wznosimy toast za jego zdrowie
Said opowiada nam o tym jak się żyje w Maroko. Żartujemy i śmiejemy się, tak kończymy wieczór.

O 7.30 Said wita nas śniadaniem w patio a Maroko pięknym wschodem słońca nad oazą.


Pyszne omlety (coś jak nasze naleśniki skrzyżowane z ciastem francuskim), dżemy, syrop daktylowy i świeżo wyciskany sok z pomarańczy, pycha!


Cel na dzisiaj: Merzouga - miasteczko Dakarowe, Sahara...
Na widok pierwszej większej wydmy ucieszyliśmy się jak dzieci i wjeżdżamy w głąb Sahary na odległość około... 1,5 m.


Jak spod ziemi wyrasta koło nas Berber proponując nam dwugodzinną wycieczkę po pustyni.
Po krótkiej negocjacji cen decydujemy się, pomaga nam wydobyć maszyny z piaszczystej pułapki.


My natomiast dosiadamy prawdziwych off-roaderów - dromaderów marki CAMEL


Ta moc..., mówię Wam.

Przystosowujemy ciśnienie w naszych kołach do powierzchni piaszczysto-szutrowej i wyruszamy na podbój Sahary, teraz już na naszych garbuskach.


Habib, nasz przewodnik, zabiera od nas bagaże i wiezie nas na punkty widokowe ukazujące różne oblicza pustyni.
Początkowo droga prowadzi asfaltem, aby objechać główne wydmy, później z asfaltu na szutry, by w końcu zjechać ze szlaku i cieszyć się nieograniczoną przestrzenią pustyni.


Przestrzenie rosły, a horyzont rozmywał się w gorącym powietrzu

.

Przed dojazdem do opuszczonej wioski podjechaliśmy do handlarzy pamiątkami. Później była chwila odpoczynku w starej Merzoudze


Byliśmy również w miejscu gdzie kiedyś było morze. Świadczyły o tym skamieliny, które można było znaleźć co kilka kroków.


Następnie wjechaliśmy na punkt widokowy, cyknąć parę ładnych fotek.


Po zjeździe z niego, zobaczyliśmy pustynię o zupełnie innych barwach.


Co jakiś czas można tu było zauważyć pojedyncze drzewo. Cień na pustyni jest na wagę złota. Podobnie jak woda.


Następnie w kierunku wioski Nomadów


Na miejscu czekały na nas dzieciaki, ciekawe dziwnych przybyszy z zamorskich krain.
Poczęstowaliśmy je gumisiami.


Zjedliśmy Berber pizzę popijając miętową herbatą i nieco odpoczęliśmy od pustynnego skwaru w cieniu berberyjskiego szałasu.
Tu na szczęście można było wejść bez wycierania butów..., po pustyni byliśmy delikatnie przykurzeni.


Podróż w kierunku asfaltu trwała jeszcze co najmniej godzinę. Pustynia okazała się dla nas łaskawa. Temperatury na tę porę roku były absolutnie znośne, 26-30 stopni pozwalało spokojnie poruszać się w motocyklowym rynsztunku. Kilka wywrotek i konieczność znoszenia drobnych uszkodzeń swoich motocykli także nie miała wpływu na nasze zadowolenie. Jazda po nieograniczonej przestrzeni Sahary jest czymś niepowtarzalnym. To trzeba przeżyć samemu.


Terenówka Habiba też miała kłopoty.

Po prawie pięciu godzinach pobytu na pustyn i przejechaniu ponad 120 km, Habib dotransportował nas do drogi asfaltowej do Arfud.
Na pierwszej stacji benzynowej, uzupełniamy powietrze w kołach i tankujemy zbiorniki. W kafejce z Wi-Fi, dochodziliśmy do siebie i spiesznie dzieliliśmy się ze światem naszymi wrażeniami.
Naszym następnym celem są przełęcze Todra i Dades. Rezerwujemy więc hotel i ruszamy w jego kierunku. To jednak nie koniec pustynnej przygody w tym dniu.
Na naszej 120 km trasie pustynia pożegnała się z nami delikatną burzą piaskową, która trwała przez prawie 40 km.


Blask zachodzącego słońca, które świeciło nam centralnie w oczy licytował się z porywistym wiatrem starającym się wywrócić nasze motocykle o to co bardziej zapamiętamy z tej wyprawy.
Do hotelu dotarliśmy około 19.00. Obsługa przemiła, troskliwa i pomocna. Na kolację czekał na nas Tajin.
Ciepły prysznic, kolacja i czysta miła pościel stanowiły wspaniałe zakończenie dnia.
Atlas hotel okazał się miejscem cudownym do nadrobienia snu. Poranne śniadanie obfite i bardzo marokańskie.
Podczas ładowania bagażu na motocykle, na parking naszego hotelu wjechał Holender, który wakacje w Maroko spędzał na skuterku Vespa ( 50 ccm pojemności ) a dzisiaj spał na campingu przy naszym hotelu.


Przebył na nim 7000 km w podróży po Maroku a to jeszcze nie koniec.
Nasza duma globtroterów nieco stopniała z naszymi 1500 km...
Wyruszamy w kierunku kanionu Todra, około 5 km od hotelu ukazują się nam majestatyczne skały i wąwóz, coś pięknego.


Przejeżdżamy go w górę, po czym wjeżdżając na pierwsze wzgórza z serpentynami zawracamy i ponownie delektujemy się drogą podczas zjazdu.


W końcu wracamy na drogę N10, by po kilkudziesięciu kilometrach odbić na kanion Dades. Drogą R704 dobijamy do kolejnych wspaniałych widoczków. Dades wita nas ukazując całą swoją krasę.


Tu dopiero widać jaką drogą jechaliśmy.


Na górze spotykamy część naszej grupy. Okazuje się, że jechali przez góry szutrowymi drogami, które o tej porze były zaśnieżone i po częściowych roztopach. Przeprawa nie była spacerkiem.


Po jakimś czasie dojeżdża pozostała część grupy, która miała większy problem ze skuterem. Tak ..., ze skuterem. Burgman, który wybrał się na off - road po górach. Niektórzy mają fantazję.


Przebita opona na szczęście to rzecz naprawialna. Niestety później przez dwa dni walczyli ze znalezieniem serwisu, który porządnie załatał ową oponę.
Wracamy na drogę N10 i odbijamy w kierunku Ouarzazat. W połowie trasy zatrzymujemy się przy drodze w restauracji w której jemy posiłek a towarzyszy nam piękna panorama gór Atlasu.


Do Ouarzazat docieramy po zmroku. Hotel okazuje się Riadem o wspaniałej architekturze charakterystycznej dla Maroka.


Tak wyglądał za dnia.


Wieczór w Ouarzazacie upłynął nam na planowaniu dalszej trasy, która jak się okazało rozchodziła się już znacząco z trasą pozostałej części grupy. Wszystko to odbywało się przy kieliszkach wiśniówki, której jeszcze trochę nam zostało. Śniadanie było równie wspaniałe jak hotel. Mnóstwo dżemików, jogurcików, chlebków, omletów, świeżo wyciskany sok z pomarańczy i oczywiście Marocan Wehiskey.
Na trasie wylotowej z Ouarzazatu mijaliśmy studio filmowe, na którego terenie kręcono wiele scen z różnych znanych zachodnich filmów. Między innymi Gladiatora, czy Asterixa i Obelixa.


Po drodze mijaliśmy ludzi zaprzątniętych swoimi codziennymi sprawami i obowiązkami.


Obiad w Beni Mellal. Nocleg w Azrou po 535 km trasie. Uciekaliśmy przed deszczem i chcieliśmy dojechać jak najbliżej Fezu.
Motocykle musiały zostać na placu przed hotelem, a do ich pilnowania przez noc został wynajęty osobny parkingowy.


Trzeba przyznać, że motocyklom nic się nie stało a nawet pozostawiony na kierownicy sterownik do kamery Sony również nie zmienił przez noc właściciela.
Pokoje były zimne, na szczęście była klimatyzacja z funkcją grzania.
Po śniadaniu na dachu hotelu wyruszyliśmy w kierunku Ifrane. Krótki postój na trasie.


a później do Fezu gdzie czekał na nas Riad Amor, jak się później okazało najładniejszy i najbardziej zapamiętany przez nas hotel na wyjeździe.
Motocykle zawieźliśmy na parking podziemny przed medyną i od tego momentu mogliśmy cieszyć się przepiękną pogodą w murach starego miasta - Medyny.


Anas, majfrend, który zjawił się znowu jak z pod ziemi, zaproponował nam, że najpierw pokaże nam restaurację w której będziemy mogli zjeść dobre marokańskie jedzenie, a w ciągu godziny pojawi się przewodnik, który oprowadzi nas po Medynie. Średnio chętnie się zgodziliśmy, jednak szybko nasze chęci wzrosły, gdy zobaczyliśmy dokąd nas Anas zaprowadził. Wejście do restauracji było delikatnie mówiąc mało reprezentatywne.


Nikt z nas nie wpadł by na pomysł by w takim miejscu szukać restauracji, a jednak...


Co więcej, okazało się, że można tam zakupić w całkiem przyzwoitych cenach normalny alkohol..., butelkę wina kupiliśmy za 140 zł.


Zatem tym razem było tam i wino i piwo i prawdziwe whiskey do obiadu. Po uiszczeniu rachunku wyszliśmy z restauracji. Udaliśmy się w kierunku starego Fezu.

Nasz przewodnik przeprowadził nas przez wąskie uliczki medyny

Na wzgórze, gdzie było widać panoramę Fezu


Do garbarni i farbiarni, w których barwione są i rozprowadzane na cały świat tkaniny i wyroby skórzane. Trafiliśmy tam w piątek, czyli dzień modlitwy dla muzułmanina, więc nie mogliśmy zobaczyć mężczyzn pracujących przy kadziach.


Zaprowadził nas jeszcze do paru sklepików swoich znajomych, gdzie liczył na prowizje od sprzedaży. Normalny układ wszystkich przewodników na całym świecie. Zawsze zaprowadzą do "najlepszych i najtańszych" sklepów i restauracji, żeby turystom nieco ulżyć w ich portfelach...
Wieczór spędziliśmy w naszym Riadzie popijając wino, Johny Walkera i popalając shishę z zapachowym tytoniem i nie tylko.

Poranek był chłodny i deszczowy. Zjedliśmy więc spokojnie śniadanie i wyruszyliśmy zobaczyć ostatni obiekt na mapie zwiedzania fezu, Niebieską bramę Bab Bou Jeloud.

Droga prowadziła przez bazar, którego egzotykę i różnorodność oceńcie sami.


Mijaliśmy również szkołę koraniczną.


W końcu gdy słońce wyjrzało zza chmur a deszcz przestał kropić, wsiedliśmy na motocykle i pognaliśmy w kierunku Błękitnego Miasta Chefchaouen. Tym razem dotarliśmy tam za dnia. W centrum miasta znaleźliśmy parking strzeżony, na którym swobodnie mogliśmy zostawić nasz dobytek na motocyklach. My ruszyliśmy zwiedzać miasto.


Musieliśmy podjąć decyzję o kolejnym noclegu i miejscu do którego chcemy dziś dojechać. Było popołudnie, a przed nami droga w kierunku Ceuty i prognoza raczej deszczowa na kolejny dzień. Zatem im bliżej mogliśmy dziś podjechać bez deszczu, tym mniej zostało by nam na dzień kolejny już w gorszych warunkach. Padło na Tetouan.
Do Tetouan dojechliśmy po zmierzchu. Nie padało, ale było już ok. 20.00. Po podjechaniu pod ślepe wejście do medyny z jednej strony, podjęliśmy próbę podjechania od drugiej strony. To było jakieś 3 km drogi. Objechaliśmy całe stare miasto, ale wjazdu do medyny nie znaleźliśmy. Jak się okazało potem jest tylko jeden wjazd do niej dla pojazdów i służy tylko do dojazdu dla handlujących towarami. Inny wjazd jest wykorzystywany przez ochronę króla Mohammeda VI, który ma tu graniczący z medyną pałac. Dojazd do zarezerwowanego hotelu okazał się więc niewykonalny.
Trafiliśmy do innego hotelu, Hotelu Prestige, tutaj poczuliśmy się jak w Europie.


Motory też miały prawie królewskie lokum.

Nocka po sutej kolacji w restauracji obok hotelu , była ostatnią w Maroko.
Rano po śniadaniu , ruszyliśmy w kierunku Ceuty.

Przed samą granicą wymieniliśmy resztę marokańskich pieniędzy. Przejście przez granicę obyło się bez pomagaczy. Mijając samochody, byliśmy mocno obtrąbieni przez kierowców. Udało się sprawnie przejść granicę. Wjazd na prom także był szybki i po pół godzinie od wyjazdu z Maroka płynęliśmy promem do Europy. Zaraz po zjechaniu z promu, rozstawaliśmy się z samotnym Pawłem, który ruszał jeszcze w kierunku Gibraltaru. My mieliśmy lot na następny dzień, zatem czasu na dalsze zwiedzanie nie było. Przejechaliśmy do Malagi.


Tam po przepakowaniu się do walizek zdaliśmy motocykle wraz z bagażami naszemu przewoźnikowi i wybraliśmy się do centrum Malagi na kolację. Ponieważ była to niedziela palmowa, w całym mieście odbywały się procesje z ciekawymi korowodami. Niesione platformy z figurami, kwiatami, świecami i muzyka wykonywana przez kilkudziesięcioosobową orkiestrę robiła wrażenie.


Około północy wróciliśmy do hotelu. O 4.15 pobudka, by o 6.20 wylecieć samolotem z Malagi do Wrocławia.

Przebyliśmy 3000 km w siodle, cała nasza podróż, choć trochę chaotyczna i spontaniczna utkwi nam na długo w pamięci.
Feeria barw pustyni, miast, wiosek oraz koloryt i egzotyczność ludzi tam spotkanych, było właśnie tym po co wybraliśmy się do Maroka.
Fantastyczni, przyjacielscy i bezinteresowni ludzie spotykani tam na naszej drodze mocno odbiegają swoim zachowaniem od osób spotykanych dotąd na wyjazdach w kurortach turystycznych.
To właśnie takie nieturystyczne, tylko prawdziwe Maroko zapamiętamy i do takiego Maroko mamy nadzieję jeszcze powrócić.
Fantastyczne drogi zarówno pod względem technicznym jak i widokowym, niesamowita orientalna kuchnia, świeże pachnące owoce i miłe towarzystwo.

Ta wyprawa po prostu Musiała się udać...


MAROKO marzec 2018

4.30 - pobudka. Zimny , śnieżny dzień. Wsiadamy do auta z dylematem, autostrada czy miasto ? Drogi przysypane śniegiem i mróz -4 stopnie...